Fragment z książki Edwarda Stachury „Fabula rasa”
…Był sobie razu jednego człowiek. Zwyczajny, normalny, jakich wielu, niczym nie
wyróżniający się wśród podobnych mu ludzi, poza jednym szczegółem, ale wewnętrznym,
wcielonym, więc nie rzucającym się w oczy, takim mianowicie, że ten człowiek nieco
bardziej niż drudzy, nieco dotkliwiej niż drudzy czuł w sobie jakąś jakby cząstkowość,
fragmentaryczność, niepełność, niecałkowitość, jakieś jakby rozdarcie, rozerwanie, pęknięcie, przełamanie, przerwanie. Coś nie tak, coś tu nie tak w tym wszystkim – mówił sobie niekiedy ten człowiek, głośno sam do siebie lub w myśli. Ale nie wiedział, jak ma być ani nawet nie wiedział, co jest nie tak w tym wszystkim. Nie mógł dokładnie określić natury swojej niewygody ani jej dokładnie w sobie umiejscowić. Gdzieś to tam w środku na pewno było i bolało. Ten człowiek – jak wszyscy ludzie – jadł, pił, spał, chodził tu, chodził tam, myślał, marzył, tęsknił, wyobrażał sobie, kochał, nienawidził, radował się swoimi powodzeniami, smucił niepowodzeniami, płakał, śmiał się, mówił, śpiewał, milczał, podróżował to bliżej, to dalej, uczył się to tego, to tamtego, jednym słowem robił jak wszyscy ludzie tysiące rozmaitych rzeczy, a niewygoda go nie opuszczała. Była ta niewygoda jakby jaki kamień na sercu, jakby jaka szpilka w głowie; czuł ją niekiedy więcej, niekiedy mniej, niekiedy nie czuł wcale, ale to ostatnie zdarzało się nieczęsto i było krótkotrwałe. Była ta niewygoda jakby jaki uwięziony w piersiach, w klatce piersiowej ptak, szamoczący się tam, trzepoczący skrzydłami, bijący nimi o pręty klatki, o żebra, raniący sobie skrzydła, usiłujący z klatki się wydostać, daremnie. I nic nie można było na to poradzić. Ale żyć trzeba – mówił sobie ten człowiek – z kamieniem na sercu, ze szpilką w głowie, z ptakiem w piersiach, żyć jakoś trzeba. I tak było. Latami, latami i latami. Aż do pewnego dnia (dokładnie nie wiadomo, który to był dzień, bo czas – pokawałkowany dotąd na równe przesuwające się do tyłu klocki – zaczyna się od tego dokładnie nie wiadomo którego dnia jakby mącić, zacierać, rozmazywać, rozmywać, jakby się pojawiło coś, nie wiadomo co, co samą swoją niewiadomą obecnością, nie to że wypierało czas, że walczyło z czasem, ale czyniło go nieistotnym, nieważnym, mniej ważnym, w każdym razie nie jak dotąd najważniejszym, niepodzielnie, jedynowładczo panującym), więc aż do tego pewnego dnia, kiedy w jakimś niezwykłym momencie zdarzyło się (nie wiadomo, jak zdarzyło się, wiadomo, że się zdarzyło), że ten człowiek prawdziwie pochylił się nad sobą i pochylił się w sobie, i do siebie do środka zajrzał. To było tak, jakby nie tylko on tam zajrzał, ale – prócz niego, poza nim – jeszcze coś. Coś, co mogło patrzeć z boku, z dołu, z góry, z całego dookoła i jakby jeszcze z jakiegoś zewnątrz, z jakiegoś spoza; coś co było nim, ale nie tylko nim, coś większego od niego, o wiele, wiele większego. To było coś, to nie był ktoś. To coś było bardzo uważne i wcale się tą swoją wielką uwagą, wielką wnikliwością nie męczyło. I to coś było bardzo, bardzo spokojne. Więc ten człowiek w tym niezwykłym momencie tego niezwykłego dnia zajrzał do siebie i zaczął uważnie rozglądać się, co też tam w nim jest, w myślach, w uczuciach, w wyobraźni, wszędzie i co też tam dzieje się w nim i z nim. Rozglądał się uważnie i spokojnie, i nie zobaczył ani złotopiórego, uwięzionego w klatce piersiowej ptaka, ani żadnego w głowie przepięknego ogrodu, jak to sobie często wyobrażał, ani nic podobnego. Zobaczył natomiast coś, czego by się po sobie, w sobie, nigdy nie był spodziewał i w co by nie uwierzył, gdyby mu ktoś powiedział, że to w sobie ma. Zobaczył… straszliwą, krańcowo żwawą… czarną bestię. Patrzył uważnie dalej (ten człowiek był już nie tylko tym człowiekiem, był stanem samoobserwujqcego się tego człowieka) i zobaczył, że przy czarnej bestii stoi zawsze biały baranek i oto przedziwna rzecz: czarna bestia pożera bezustannie białego baranka, a biały baranek, jak gdyby nigdy nic, nie znika w czeluściach bestii raz na zawsze, lecz bezustannie przy niej trwa. Ten człowiek zobaczył wtedy, że czarna bestia i biały baranek to nierozdzielność, to nierozłączność, to czarnobiała bestia; czamobiała dla niepoznaki; zobaczył, że czerń i przy czerni kontrastowa biel – to jedno. To jedna czerń. Więc bestia naprawdę była cała czarnoczarna. Zaczął wtedy ten człowiek (czas tymczasem, nie to, że zatarł się, że rozpłynął się, czy że zwolnił swój tak zwany bieg, ale przestał dla tego człowieka liczyć się; czas – licząc od trzech, może czterech, może pięciu, a może sześciu dni – płynął sobie gdzieś obok), więc zaczął wtedy ten człowiek patrzeć, ile w nim jest tej czarnej bestii, ile w nim ona zajmuje miejsca, ile w nim przestrzeni życiowej ona sobą opanowała. Zobaczył najpierw, że bestia zajmuje w nim mniej więcej pół głowy. Pochylił się w sobie niżej i zobaczył, że bestia zajmuje w nim nie pół głowy, lecz całą głowę i prawą rękę. Pochylił się w sobie niżej, głębiej i zobaczył, że jego lewa ręka jest lewą ręką bestii, a jego dwie nogi są jej dwiema nogami. Pochylił się w sobie jeszcze niżej, jeszcze najniżej, jeszcze najgłębiej (już nic go nie mogło powstrzymać, już nic go z tej drogi nie mogło zawrócić, już nic nie mogło odwrócić jego uwagi od tego naturalnego, spontanicznego, weselnie śmiertelnego samopoznawania się, od tej samokonstatacji, co była jednocześnie samokontestacją, samonegacją, której towarzyszyła radość niebywała, nigdy dotąd przez niego nie zaznana) i spojrzał w stronę serca, i spojrzał w serce, i zobaczył… że jego serce … jest jej sercem, serce bestii. Tak to zobaczył, że cały – od stóp do głów, od pięt po czubki włosów, bez reszty, absolutnie bez reszty – jest jedną straszliwą przerażającą czarną bestią. Rakiem. Rak nieskończenie własnym odrażającym widokiem przerażony, porażony tym samym unicestwia sam siebie. I tu, wydawać by mogło się, kończy się ta historia. Ale oto jeszcze nie kończy się. Bo oto ktoś pada na kolana, płacze najszczerszymi, szczerozłotymi łzami i pragnie być nieskończenie wdzięczny, wznosząc dłonie do dziękczynnej modlitwy. Kto to taki pada na kolana i tak dalej, i tak dalej, wznosząc dłonie do dziękczynnej modlitwy? Rak. To zmartwychwstały rak pada na kolana, płacze szczerozłotymi łzami i tak dalej, i tak dalej. Za co chce być nieskończenie wdzięczny? Za to, że został unicestwiony. A przez kogo został
unicestwiony? Przez siebie samego przecież. Więc do kogo chce nieskończenie dziękczynnie modlić się? Komu pragnie być nieskończenie wdzięczny? Sobie! Sobie, panowie i damy! Po co to wszystko? Po to, bo tym samym właśnie zmartwychwstaje. Czyż jest genialniejszy sposób na zmartwychwstanie, jak podziękować sobie za to, że siebie zgładziło się? Czyż jest genialniejszy sposób na zmartwychwstanie, jak pogratulować sobie, że uwolniło się siebie od siebie? Nie ma. Ale ta arcygenialna sztuczka, bezbłędna technicznie, odegrana z najwyższą wirtuozerią, niesamowicie przejmująco, wstrząsająco namiętna, zdolna poruszyć, wzruszyć i skruszyć na miazgę najtwardsze serce, zdolna rozmiękczyć i stopić na wosk serce-góralodowa wielkie jak Grenlandia albo Antarktyda – nie uchodzi uwagi spokojnej, bezstronnej, czystej obserwacji. Obserwacja raka widzi tym samym, że rak nie może zostać unicestwiony raz na zawsze, lecz że musi być unicestwiany (zobaczony, demaskowany, obnażany) w każdej chwili, w której i z którą zmartwychwstaje. Bo nie ma prawdziwego końca to, co nie ma prawdziwego początku. Nie umiera prawdziwie to, co prawdziwie nie urodziło się. Bo gdyby prawdziwie umarło, prawdziwie narodziłoby się do wiecznego, faktycznego, żywego życia. Wtedy raj byłby rakiem. Tego rak nigdy, po wszystkie czasy nie doczeka się…